Piknik naukowy 09 w subiektywnym obiektywie - subiektywny komentarz.

13. Maja 2009 roku. Dzień jak każdy inny - pod względem pogody - marny, nie da się ukryć. Już w kolejce (WKD) - obserwując zapowiadającą się aurę na ten dzień pomyślałem sobie: uuu, cieniutko to widzę - za oknem można było zobaczyć zachmurzone niebo i momentami deszcz.
Nie po to jednak się wybieram, żeby rezygnować z atrakcji jaką sobie zaplanowałem: Piknik Naukowy w połączeniu z fotografowaniem. Zresztą czego tu się obawiać, z cukru nie jestem, a na w razie co to i tak przecież mam ze sobą parasol. Poza tym jak to już ktoś gdzieś powiedział - "Twardym trzeba być, a nie miętkim"... Tak też starałem się podołać temu stwierdzeniu bo uważam, że jakiś sens w tym jest, a i korzyść z realizacji owej myśli może wypłynąć. Chociażby taka, że w perspektywie są zdjęcia, które jakkolwiek warto wykonać, a i przyjemność z tej czynności płynąca też jest nie bez znaczenia.
Jadę w takim razie w kierunku Wawki ciesząc oczy tym co jest za oknem, jakiekolwiek by to nie było ponure. W zasadzie każdym widokiem można się zainspirować dlatego czas mi mija raz dwa i "ani się obejrzałem" jak już na ostatniej stacji jestem. Dalej kurs na autobutach. Kierunek - Rynek Nowego Miasta. Fakt, że lubię chodzić sprawia, iż przyjemnie sobie maszeruję patrząc co się od ostatniej mojej wizyty zmieniło, a że ostatnio byłem w tych okolicach nie tak dawno to zmieniło na pierwszy rzut oka dużo. Wtedy była noc, a teraz jest dzień i nie ma jak poprzednio rozświetlonych ulic, popodświetlanych budynków i ogólnego wrażenia zupełnie innego. Jest za to lokalna codzienność, która w swoim wyglądzie jest równie atrakcyjna - jeśli się tylko chce ją taką zobaczyć.
Mijając kolejne budynki, ulice, latarnie, bramy, przystanki i Bóg wie co jeszcze docieram do Krakowskiego Przedmieścia, gdzie jak się okazuje jedna z gazet szykuje się do imprezy, której jest organizatorem. Niestety nie dla mnie ta gratka, ale i nie taki cel sobie obrałem, tak więc przechodzę zarówno obok reklam jak i nad tym wszystkim co tam jest do porządku dziennego i idę dalej przez plac zamkowy w kierunku swojego celu, który zbliża się do mnie może niekoniecznie wielkimi, ale jakkolwiek - krokami.
Zbliżając się już do samego Rynku próbuję na słuch odbierać pierwsze wrażenia, ale jakoś nie bardzo dało się usłyszeć z odległości kilkudziesięciu metrów wyraźne odgłosy jakiejkolwiek imprezy. Toteż myślę se: - kurczę olali se sprawę... No ale idę dalej...
Doszedłem wreszcie i na pierwszy rzut co widzę? Gościu na głowie stoi - kwestuje w ten sposób...
Przechodzę dalej, wchodząc "na teren imprezy", mijając ochroniarzy z agencji "z...".
Szwendam się chwilę próbując się zorientować w układzie stoisk i w tym co tam jest generalnie zbierając informacje odnośnie kwestii samej racjonalności pobytu tam dalej i zagęszczania atmosfery swoją osobą. Przy okazji wpada mi w rękę jakiś plan sytuacyjny imprezy. Czas na decyzję. Zostaję. Ze sceny dobiega głos jakiegoś rapera. No połączenie fajne. Z jednej strony ścisłe umysły z drugiej dynamiczna muzyka mająca na celu rozrywkę i relaks. Lezę se w jedną stronę, to w drugą, patrzę - grupa chemików pokazuje jakieś doświadczenia. No to może być ciekawe dla aparatu, ale cóż jak oblężenie w tym miejscu jest ponadprzeciętne, a zagęszczenie człowieka na metr kwadratowy takie, że wcisnąć się nie da. Ale, ale... Są jakieś podesty. Korzystając z okazji, że nikt się nimi nie interesuje włażę na nie i mając już inną perspektywę przed sobą przymierzam się do foty. Cyk - coś tam się dymi, studenci w okularach i białych kitlach uśmiechnięci - znaczy się tak ma być. Ma się dymić. No to niech się dymi. Jeszcze chwila stoję, przymierzam się do kolejnego zdjęcia i... Jebut! Aż mi się obraz zamazał... Nie nie, nie przed oczami. Na zdjęciu. Dziękuję panie i panowie chemicy, dziękuję. Schrzaniliście mi fotę... Na dzień dobry tak się przyjmuje gościa!?... Niełatwy to będzie dzień - przez myśl mi przemknęło - skoro tak się zaczyna... Chyba nie tylko ja drygnąłem, bo dziwne uśmieszki i poruszenie wśród ludu się dało zaobserwować. No to na tym by było koniec... Się okazuje, że nic tu po mnie bo pokaz skończony. Czas się ewakuować z podestu i poszwendać się dalej. Idę w takim razie pod scenę, a tam?... "Magik" ze sceny pokazuje jak przy pomocy rurki zobaczyć dziurę w dłoni. (Potem będę tego próbował w domu i dojdę do wniosku, że On rozdał chyba magiczne rurki...). Następny punkt programu - wspólne granie na rurkach. W repertuarze - "Mam chusteczkę haftowaną". Zapowiada się ciekawie, chociażby z tej racji, że metoda wydobywania dźwięku miała polegać na trafianiu w dłoń i w zależności od tego jaką rurką będzie się w nią trafiało to i taki dźwięk się rozlegnie. Dokładniej - rozległby się gdyby nie drobny szczegół. Pogoda pokazała, że czas na na inny koncert i że to nie rurki na dłoniach będą grały główną melodię, ale to deszcz na parasolach zagra.
Pogoda jak postanowiła tak też i swój plan zaczęła realizować na tyle skutecznie, że i ja aparat schowałem, a zamiast niego instrument do gry - czyli w tym przypadku parasol/kę wyjąłem. Zadowolony z komfortowej sytuacji, bo przecież nie każdy ma parasol - rozkładam go, a tu... Jak się okazuje pałąk w jednym ręku, a czasza, która nawet nie drgnęła - w drugim... O rzesz Ty!... W tym momencie przypomniałem sobie jak to jakiś czas temu pożyczyłem ową parasolkę pewnej osóbce. A tu?... Z nieba zaczęło lać jak się masz. Każdy, kto może chowa się choćby pod skrawek jakiegoś zadaszenia, którego okazuje się jak na lekarstwo w zaistniałej sytuacji. Myślę se... "Słonko, masz szczęście, że aparat zdążyłem schować bo przejechałbym się przez pół Polski, żebyś mi zwróciła za niego pieniądze gdyby mi zamókł i odmówił posłuszeństwa... Przecież można było powiedzieć..."
Jedyna korzyść w tym momencie z ulewy taka, że poziom adrenaliny mi spada przez ten czas, a poziom dobrej energii podnosi. Druga korzyść to myśl jakże mądra mi się przypomniała: "Węgla, żony i parasola nie pożycza się nikomu".
Deszcz zelżał, kapie delikatnie raptem to nic tu po mnie pod tą plandeką se myślę... Nie ma co stać w ścisku, z cukru nie jestem. Najwyżej fot nie porobię. Idę dalej aleją "tojtojkową" w stronę schodów na dół. Na Podzamcze. Zobaczyć co tam ciekawego.
Na schodach cały czas ruch i ciasno. Jakoś udaje mi się wejść na bezczela w kolejkę przed kogoś - grzecznego bo nawet słowa nie usłyszałem jednego, ale poruszanie się w dół w tym tempie nie satysfakcjonuje mnie. Przechodzę zatem pod barierką i po trawie schodzę sobie w dół. Czemu ludziska wolą się tak wlec? Pewnie mają marne obuwie do tego typu przechadzek. Moment i jestem na dole, a tam od razu mi się humor poprawia jak płetwonurka zobaczyłem. To chyba ci chemicy go tak przestraszyli bo nogi ma jak z waty. Niestety, deszcz na nowo wszystkich nagania pod chociażby odrobinę dachu. Na dole pod tym względem sytuacja wygląda zdecydowanie lepiej niż na górze. Miejsca pod dostatkiem. Każdy jeśli tylko chce to może się skryć, a przy okazji i dowiedzieć czegoś ciekawego. Ja akurat znalazłem się "w Egipcie" i co widzę? Szkielet w czymś w rodzaju skrzyni. Ludzisków trochę jest tam, między innymi jakiś chłopiec z ojcem. Zaciekawiony kośćmi pyta go:
- Tata, a co to?
- To był kiedyś człowiek
Pada odpowiedź.
Proszę jaka bezstresowa socjalizacja. Bez emocji. I to jest piękne w tej imprezie. W tym miejscu. Super pomysł.
Odwracam się i... Nie mogłem być obojętny na ten szczery radosny uśmiech. Aż oczy się śmieją, serce się raduje jak się patrzy. Jeszcze jakieś foto przy okazji jak deszcz pada. Dla zabicia czasu, dla innego ujęcia.
Znowu zelżało. Można wyjść bez obawy o przemoknięcie. Nogi niosą mnie w miejsce, gdzie woda jest na ziemi pod dachem, a na stołach zegary najrozmaitsze. Nie mogę się oprzeć, żeby nie wejść i nie popatrzeć. Błyskawicznie zjawia się koło mnie Pani i tłumaczy mi co jest co i w jakiej skali jest to wykonane. Robi to w taki sposób, że jestem pod wrażeniem. Dowcipnie, z uśmiechem i werwą, mimo marnej sytuacji (woda i brak możliwości podejścia bezpośrednio do stolika). Bardzo mi się to podoba. No i ten uśmiech... No widać kobita "z jajami", a przy okazji bardzo sympatyczna. Kręcę się chwilę i za moment chcę jej zrobić fotkę... No cóż, nie przewidziałem, że aż tak jest pełna życia. Foto na tyle poruszone, że nie odważę się go pokazać, ale promienisty uśmiech to z samej duszy wypływa. Szkoda, że fota nie wyszła. Niegodzien byłem jej zrobić zapewne. Dowiaduję się za to, że tę blachę to się chowa do środka razem z trzpieniem po złożeniu. No i tyle dobrze :)
Dalej niesie mnie (znowu chowając się przed deszczem) do namiotu Pałacu Młodzieży. Fajna atmosfera dla dzieciaków, bo czy może być coś ciekawszego niż eksperymenty? Na pewno nie. Przynajmniej w tym momencie.
Czas ruszać dalej bo jeszcze cała masa rzeczy do zobaczenia. Jak się okazuje ogólnie na pikniku dużo o oszczędzaniu energii można się dowiedzieć, a w dobie kryzysu informacja cenna to zaiste. Nowe projekty, mające na celu ekologiczne generowanie energii ze źródeł, które w naturalny sposób samoistnie ją dla nas produkować mogą. Dla przykładu - wykorzystanie wiatru, albo fal morskich... Dlaczego nie? Skoro jest taka możliwość. W połączeniu z energooszczędnym użytkowaniem tej energii korzyści same zaczynają się ukazywać. Gdzie w takim razie pies pogrzebany? W mentalności, przystosowaniu technologicznym i zdecydowaniu się na zmianę, w gotowości na inwestycję po to by móc zaoszczędzić oraz zapewne w regulacjach prawnych, które pozwalałyby korzystać z energii, w którą się inwestuje miast oddawać ją do zakładu energetycznego (czyż nie?...). Może się mylę, albo nie jestem na bieżąco. Proszę mnie w takim razie wyprowadzić z błędu.
Oddalam się w kolejne miejsce, które przyciąga gapiów takich jak ja, a zapowiada się ciekawie. Kolejny pokaz "sztuczek" chemicznych. Jeden z wielu, jakie na terenie pikniku zostały przygotowane, a o tym, że trafny to był pomysł może świadczyć fakt, iż za każdym razem komplet widzów dookoła. Tym razem udaje mi się przedostać pod samą barierkę. Fajnie. Będą foty - se myślę, a w duchu "micha mi się cieszy". Jeszcze ostatnie przygotowania, a to czegoś gdzieś nasypać, a to nalać, poustawiać tak, żeby sprawnie to wszystko wyszło i... Startuje "ciuchcia", potem kolejne eksperymenty jak produkcja piany, płyn - kameleon, samozapłony... A tu się zatrzymam na moment bo w pewnym momencie - sam z resztą mówił chemik w końcu - wsadził wacik, tampon, czy co tam i on się zapalił... Tutaj tak z troski do pań się odezwę, że to trzeba z tym uważać gdzie się to wsadza bo może się skopcić i co wtedy? I pieniądze zmarnowane i strach i przerażenie ogarnąć może... No ja bym się przestraszył. No ale to tutaj pokaz - bezpieczny na szczęście. Wszyscy mogli popatrzeć jak się pali proch na ten przykład i poza chmurą dymu niewiele było widać, a na koniec - i tu po raz kolejny byłem pod wrażeniem - wystrzałowo zakończyli młodzieńcy. Z butelki se strzelili. Kto by pomyślał, że suchy lód może rozsadzić butelkę po coli. W galerii zdjęć tego nie ma, ale faktycznie wyciągnął chłopak rozerwaną butelkę. Fajnie, że ostrzegł, że będzie głośno. Może to szczegół, ale dał szansę co niektórym na otwarcie paszczęki dla wyrównania ciśnienia. I mimo, że nie jest to wystrzał armatni to zwyczaj rozdziawiania się może się okazać przydatny na wypadek wszelakich wybuchowych historii. Przynajmniej tak dziadek kiedyś uczył...
Chyba to już zwyczaj taki, że na koniec chłopaki muszą sobie puknąć bo i tym razem po tym pokaz się zakończył. Znakiem tego nic tu po mnie. Czas się zbierać i dalej gdzieś się zawlec. Z tym dalej to może tak nie do końca bo wcale dalej nie było. Raczej bliżej niż dalej bo praktycznie niemal tuż obok. Stoisko laboratorium kryminalistycznego, a tam pokazana żmudna praca "dochodzeniowców". Odciski kluczy, odciski palców. Edukacja. W imię zasady, że lepiej zapobiegać i uczyć niż leczyć. W tym przypadku dać do zrozumienia, że są sposoby identyfikacji, które mimo iż od wielu lat znane to i tak niezawodne są bo taka jest natura, a ci ludzie tam są po to, żeby w razie potrzeby wykorzystać tą naturę by dojść prawdy.
Jak się okazuje oprócz oszczędzania energii, można ją też wykorzystać do zrobienia sobie małego pioruna - można się było o tym przekonać na własne oczy - ot dla zabawy, jako biegun wykorzystując stelaż namiotu. Dlaczego nie? Zerknąłem sobie na to, ale patrzeć tak przez cały czas to i znudzić się może szybko, co miało miejsce w moim przypadku, dlatego też w tri miga udaję się dalej popatrzeć na inne ciekawe rzeczy.
Jedną z takich bardziej interesujących może być tunel aerodynamiczny. Szkoda, że światło jak się okazuje jest tu nieciekawe i jako najlepsza fota wychodzi papierowy samolocik. Oczywiście obserwuję i inne pokazy w tunelu, ale odblaski nie pozwalają na wykonanie lepszej foty i kiedy już znudzony chcę iść dalej patrzę, a tu dziewczę sobie siada. Buźka ładna, uśmiech uroczy, no jak tu było się powstrzymać, grzech by to był gdybym zmarnował tą okazję, no ale cóż, marne warunki oświetleniowe skutkują tym, że aparat nie ostrzy jak należy (potem z mozołem będę ratował fotę by coś z niej wykrzesać bo... Warta jest tego :-) ).
Unoszenie się bączka na poduszce magnetycznej - a la lewitacja. Zabaweczka - fajnie to wygląda na żywo, nie czas jednak na przyglądanie się na bączka. Jeszcze dużo do zobaczenia przede mną... Chociażby Kropelka. 604 kilometry na jednym litrze paliwa. Nie jest to rekord, ale i tak wynik imponujący. Brawo. Chciałbym tak jeździć. Sru i na jednym litrze nad morze... Fajnie co?
Parę kroków dalej wchodzę do namiotu, gdzie gościu laserem przez wodę świeci i moje zdziwienie w tym momencie... Strzałka w kierunku wyjścia. Oho... Nagrabiłem już sobie, tylko aparat wyciągnąłem i już... Za chwilę słyszę:
- Przyświecić Panu jeszcze?
- Poproszę... Jeszcze raz pokazał mi strzałką kierunek se myślę
Robię fotę, ale jeszcze nie wychodzę. Za moment słyszę:
- przyświecić? daję znak, że tak i robię fotę. Samochód wyszedł - oho... ostrzej, znaczy się sugestia, że mam zjeżdżać...
Za chwilę jeszcze raz pytanie:
- Przyświecić Panu jak będzie leciało przez tą rurkę? Odpowiadam twierdząco.
Olśnienie w tym momencie...
Panowie... Tak ma lecieć! Jak leci inaczej to może coś z prostatą i może warto do lekarza się przejechać?
Potem jeszcze jeden sygnał świetlny fotografuję, ale mimo długich godzin zadumy nad jego znaczeniem nie udaje mi się rozwiązać tego rebusu... Będę wdzięczny za podpowiedzi i sugestie wszelakie...
Idę dalej mijając kolejny wykład o oszczędności energii i pułk żołnierzy, którzy stacjonowali tam akurat. Przed moimi oczami widok co najmniej zaskakujący. Kapsuła jakaś. Trza zobaczyć co to. Zdziwieniu mojemu nie ma końca. Pan Hermaszewski wylądował. Po raz drugi? Nie wierzyłem, aż fotę cyknąłem. Wyraźnie ma napisane. Po Polsku i Rosyjsku, wielkimi literami M. HERMASZEWSKI napisane i że z Polski. W takim razie dzień dobry wypada powiedzieć i przywitać gościa. Kolejka się już ustawia. Widać - polska gościnność. Ledwie człowiek z kosmosu przyleci, a tu już orszak powitalny.
A propos obiektów latających... Idę nieco dalej i co się okazuje? Bumerangi. Bardzo sympatyczna pani tłumaczy co i jak z tymi bumerangami, dlaczego wracają, jakie to sportowe a jakiego trza użyć do ukatrupienia kangura, jak długo to potrafi fruwać w powietrzu zanim zechce mu się wylądować, albo jak daleko poleci zanim nabierze ochoty na powrót. Mimo, że bardzo ciekawie o tym wszystkim pani mówi to nie to najbardziej mnie zaskoczyło... Otóż, okazuje się, że można rzucać też powiedzmy kotem albo nietoperzem z wyszczerzonymi zębami. Nie uwierzyłbym gdybym sam tego nie zobaczył.
Dużo wrażeń jak na jeden dzień. Parę kroków dalej patrzę, żółty gostek całkiem nagi, bez jednej ręki, jakiś taki zdziwiony, patrzy na mnie. Omijam go i idę zobaczyć po co on tam stoi. Okazuje się, że tam na rowerach jeżdżą. Dzieci. To już wiadomo... Też by pojeździł, ale pewnie wpuścić go tam nikt nie chce. Wychodzę bo ciut zdegustowany jestem zachowaniem żółtego. Zanim jednak wyszedłem to jeszcze jeden widok mi w oko wpada. Nie tylko mi jak się okazuje. Chłopak w boga się zabawia pioruny rzucając na kulę. Jak widzę ludziska co najmniej zadziwieni mocą młodego. Ma powera chłopak to i z niego korzysta.
Tuż obok jakieś dziewczę zakręcone, a dalej pokaz użycia masy biodegradowalnej. No brawo. Nieco dalej rzymski legionista tłumaczy obsługę kuszy, takiej ciut większej niż tradycyjna, ale idę, nie zatrzymuję się bo dalej ma być coś ciekawego ponoć.
Wcale się nie mylę. Dwóch gości uwija się przy rozgrzanej dymarce. Będą ją rozbierać. No no... Bez skojarzeń o piec chodzi.
Już się cieszę na tą okazję bo ciekawą perspektywę wykonania fot widzę, ale o tym po tym. Nieopodal obserwuję produkcję epokowego obuwia z naturalnej skóry, jak się daje zauważyć - trochę pracy przy tym było.
Wtem jakiś ryk do moich uszu dociera. Silnik na wysokich obrotach. No nieźle... Przed sobą mam co najwyżej X wiek, a tu silnik. Jakaś komedia to czy jak? se myślę. Idę w takim razie na drugi plan, a tam jak się okazuje poduszkowiec - na wodzie. Deszcz przestał padać jakiś czas temu, ludziska zdążyli ciut podeschnąć, ale nie wszystkim jest dane wyschnąć tego dnia jak się okazuje. Co niektórzy mają prysznic z poduszkowcem w roli natrysku. Dobrze, że mnie to nie dosięga, ale z odległości popatrzeć fajnie.
Skoro już jestem na tym planie to i poszwendam się... I nie żałuję bo co widzę? Szlachcic. Jakiś biedny on. Na konia go nie stać prawdziwego to substytut kupił sobie drewniany. Oj, żal mi go. Kojarzy mi się to od razu z Japonią średniowieczną, kiedy to ronin biedny, którego na miecz nie było stać z braku laku posługiwał się drewnianym mieczem. W walce był z góry przegrany i to było dla niego szczęście, kiedy do konfrontacji dochodziło i ginął od miecza samurajskiego. Tragedia się rozgrywała, kiedy honor swój musiał ratować poprzez hara kiri, a drewnianym mieczem to był nie lada wyczyn i prawdziwy akt odwagi i desperacji zarazem, a zdarzało się tak w czasach tamtych.
I tak jak patrzę na tego szlachcica biednego i pomyślę sobie, że na Wilno ma jechać i to rychło to serce mi się kraja prawdę powiedziawszy. On oczami wyobraźni też chyba widzi co go czeka, ale nie podda się łatwo jak myślę, chociaż rezygnację w oczach widać...
Odwracam się od tego smutnego widoku idąc kawałek dalej widzę jak trupa akrobatyczna ćwiczy elementy występu, gdzieś w oddali, eksperymenty przeprowadzają spadkobiercy wiedzy alchemicznej. Po drodze mijam mnicha i panią co po Egipsku hieroglify stawia. No trza przyznać, że zręcznie jej to wychodzi, a jej wprawa dowodzi wiedzy. Tak myślę, chociaż nic z tego co tam napisane nie rozumiem. Jestem zmuszony wierzyć na słowo i zaufać swojej intuicji. Idąc dalej znowu mijam płetwonurka. Widzę, że zmienił pozycję. On tak chyba lubi zmieniać pozycje, ale nogi ma nadal jak z waty. Nie doszedł widać jeszcze do siebie po doświadczeniach chemików...
Kończąc wizytę w nowoczesnej części planu mijam jeszcze silnik helikopterowy rzucając okiem nań z zaciekawieniem, po czym oddalam się by przenieść się w inną epokę. A co mi tam? Raz się żyje, odbędę tę podróż w czasie jak mam taką możliwość.
Jestem już na miejscu i co widzę?
Wpierw garncarza przy pracy zastałem. Skoro pracuje to przerywał mu nie będę. Niech działa na pożytek dla kogoś. Odchodzę zatem napotykając na drodze swojej wędrówki panią doktor. I jak się okazało wcale nie przebierańca, ale prawdziwą taką, która jak ludzie w okolicy głosili to w potrzebie pomocna była, bo już nie raz wiedzą fachową i doświadczeniem z zakresu nauk medycznych w obliczu cierpienia ludzkiego w nagłych przypadkach się wykazała, przynosząc ulgę i pomoc bliźniemu w potrzebie...
Skoro ludzie tak powiadali to i prawdą to jest zapewne. W konfrontacji jak się szybko okazuje Pani doktor bez wahania wyciąga zestaw narzędzi i w tym momencie lekki dreszcz poczułem nie wiedząc czy to już do operacji mam się szykować. Ostatkiem sił na nogach się utrzymując zimną krew zachowuję, przynajmniej dla niepoznaki pozory zdrowia okazując, tak aby narzędzia w ruch nie poszły w celu naprawienia mojej osoby i osobowości jako, ze lubię siebie w obecnym wydaniu i zmieniać na ten czas nic bym nie chciał. Taką moją postawę zapewne dało się wyczuć bo narzędzia szybko zostają schowane. W zamian za to błyskawiczną lekcję otrzymuję w oparciu o podręczniki aktualizowane odręcznymi notatkami poprzednich ich właścicieli co zapewnia przynajmniej teoretycznie, że powinienem być na bieżąco. Jednakże biorąc pod uwagę fakt, iż teoria z praktyką często się rozchodzą toteż i stan mojej wiedzy po lekcjach owych ma bardzo wiele do życzenia, co z resztą i na jaw wyszło w momencie oględzin rykoszetu przy których to oględzinach zrugany zostałem za niesubordynację podczas wykonywania poleceń.
Mimo, że nie uda mi się zrozumieć powodu dla którego zrugany zostałem jako, że na moje oko sytuacja podczas oględzin była pod pełną kontrolą, tłumaczę sobie ten fakt podejściem wynikającym z humanitaryzmu jakże ważnego w lekarskiej profesji oraz ze zwykłej troski, co jest dla mnie powodem do zadowolenia sympatią popartego. W ten sposób po skończonej wizycie u pani doktor błyskawicznie przenoszę się na inny teren i w inny czas zarazem.
Nadszedł oto czas, kiedy po wytopieniu rudy dymarka ma być rozebrana na oczach przybyszów z przyszłości do których i ja się zaliczam, dlatego też bacząc na rozwój sytuacji dogodną pozycję do obserwacji zajmuję tak aby móc potem wiedzę w obrazach przekazać.
Abym mógł w pełni przekazać tę wiedzę- obejrzyj zdjęcia będące kluczem do zrozumienia.